Being a woman is worse than being a farmer - there is so much harvesting and crop spraying to be done: legs to be waxed, underarms shaved, eyebrows plucked, feet pumiced, skin exfoliated and moisturized, spots cleansed, roots dyed, eyelashes tinted, nails filed, cellulite massaged, stomach muscles exercised. The whole performance is so highly tuned you only need to neglect it for a few days for the whole thing to go to seed.
Helen Fielding "Bridget Jones's Diary"

niedziela, 27 stycznia 2013

Ogłuszyłam swojego chomika...

źródło zdjęcia: www.chomik.pun.pl

...wewnętrznego oczywiście, wewnętrznego...tego, który sprawia, że latami przechowuję setki niepotrzebnych przedmiotów...i w czasie, gdy zwierzątko leżało nieprzytomne, mi udało się wyrzucić dwadzieścia mazideł do ust. Od dawna na kosmetycznej emeryturze, kurząc się w szufladzie, pełniły funkcję pamiątek/zabytków. Tyle wspomnień! Lumene zdaje się była moją pierwszą szminką. Większość z górnopółkowych firm (Dior, Lancome, Clinique, Estee Lauder) dostałam w prezencie - kiedyś maniakalnie polowałam na kosmetyczne promocje, zwłaszcza za granicą - wystarczyło kupić dwa produkty z pielęgnacji, żeby dostać gratis zestaw kosmetycznych miniaturek plus zazwyczaj pełnowymiarowa szminka plus kosmetyczka (czasem torebka).
Ulegałam kiedyś reklamom i promocjom kompletnie bezmyślnie - wystarczyło mi zobaczyć Millę Jovovich prezentującą błyszczyk Rouge Pulp, a biegłam do sklepu. W kobiecym miesięczniku zamieścili reklamę Lipfinity Max Factor - w sklepie nie myślałam o tym, czy kupić, ale który odcień. A że w dodatku miewam różne etapy systematycznego malowania/niemalowania ust - nic dziwnego, że nie udało mi się wszystkiego zużyć. Prawdę mówiąc, sporo staroci jeszcze zostało - za jakiś czas powinnam przegląd powtórzyć :). Na razie i tak uważam, że odniosłam mały sukces, nie mogłam się zdecydować na tę wyrzutkę.
A jak Wasze wewnętrzne chomiki, przechowują sentymentalnie jakieś stare kosmetyki?
(post o niczym, to i rymnęło mi się na koniec...)


czwartek, 17 stycznia 2013

Lush - Oatifix Fresh Face Mask

W nowym roku moje paznokcie nie zaznały jeszcze kolorowego lakieru, buuu - niech mnie ktoś przytuli ;)
(paskudnie nadłamany winowajca odrasta bardzo powoli...)
Styczeń upływa mi również pod znakiem Lushowej maseczki Oatifix - to jedna z ich słynnych "fresh face masks", należy ją zatem zużyć w ciągu 4 tygodni. Moja została zrobiona 21 grudnia i dziś upływa jej sugerowany żywot - przyznaję, że mam jeszcze odrobinę na jedno użycie i do końca tygodnia planuję zaowsiankować się po raz ostatni :).


Lush poleca Oatifix szczególnie do suchej, wrażliwej skóry. Połączenie składników ma działać odżywczo, nawilżająco i oczyszczająco - trzy w jednym. Banany, masło illipe, płatki owsiane, wanilia, zmielone migdały tworzą całość o megaapetycznym zapachu, aż chciałoby się produkt wyjeść łyżeczką prosto z pojemniczka - niestety (?) smak jest paskudny. 75 g kosztuje prawie 6 funtów - całkiem drogo, zwłaszcza że u mnie będzie to na jakieś 4 użycia (max. 5, mogłam pomylić się w liczbie aplikacji). Maseczkę nakładałam zawsze dość grubą warstwą, nie ma co sobie żałować, skoro i tak ma krótki okres trwałości (nie zawiera konserwantów, należy przechowywać w lodówce).
Świeże maseczki od Lush opisywane są jako jedzenie dla twarzy prosto z kuchni, zdjęcia reklamowe są więc niezwykle apetyczne. Oatifix prezentuje się tak:


źródło zdjęcia: https://www.lush.co.uk/product/304/Oatifix-Fresh-Face-Mask

Skład (przepisany z opakowania):
Glycerine, Fine Oatmeal (Avena sativa), Fresh Organic Bananas (Musa paradisica), Water (Aqua), Ground Almonds (Prunus dulcis), Illipe Butter (Shorea stenoptera), Kaolin, Talc, Vanilla Pod (Vanilla planifolia), Vanilla Absolute (Vanilla planifolia), Sandalwood Oil (Santalum austro-caledonicum vieill), Benzoin Resinoid (Styrax tonkinensis pierre), Coumarin, Benzyl Cinnamate, Linalool, Perfume, Gardenia Extract (Gardenia jasminoides).


Maseczka wygląda rzeczywiście bardzo owsiankowo. Podczas nakładania czasem coś się osypie, lepiej to robić nad umywalką. Należy ją zmyć po ok. 5-10 minutach - ja po 10 minutach lekko masowałam twarz przed umyciem, żeby migdały mogły zadziałać pilingująco, ale ścieranie jest naprawdę delikatne, właściwie niewyczuwalne. (I robiłam to tuż przed myciem włosów, bo zawsze trochę papki się na nie przedostało). Po zastosowaniu maseczki twarz jest rzeczywiście trochę mniej przesuszona, trochę rozjaśniona, lekko wygładzona, zaskórniki i rozszerzone pory są trochę mniej widoczne - nie ma u mnie jakiegoś spektakularnego efektu "wow", ale w skali 6-stopniowej mogłabym ocenić Oatifix na mocną czwórkę, może nawet 4,5. Czy kupię ponownie - nie wiem, może kiedyś (byłoby dużo łatwiej, gdyby w końcu Lush otworzył sklep w Polsce). Na pewno skuszę się na kolejne "fresh masks", zwłaszcza że już wiem, że nie tak trudno zużyć te maleństwa w ciągu miesiąca.

A w maseczce wygląda się tak :D:


sobota, 12 stycznia 2013

Mad w kuchni odc. 5 - dhal, czyli zupa z fasoli mung

Znów zupa, tym razem banalnie prosta - poważnie, łatwiejszej do wykonania nie znam! W dodatku wystarczy mieć w domu fasolkę mung. No, poza tym pieprz i pieprz ziołowy - ale to się znajduje niemal w każdej kuchni, o soli nie wspominając. Czas gotowania jest dość długi i warto o tym pamiętać - bierzmy się za pichcenie, zanim głód zaatakuje pełnią mocy; albo skorzystajmy z porady zawartej w ostatnich zdaniach przepisu i cieszmy się daniem po czasie krótszym o połowę.
Ale ad rem...
Przepis pochodzi ze strony Uczta wegetariańska (kiedyś te przepisy drukowane były w Magazynie Gazety Wyborczej), zdjęcie moje.


Składniki: 

1 szklanka zielonej fasolki mung
1/2 łyżeczki pieprzu
1/2 łyżeczki pieprzu ziołowego
łyżeczka masła

Sposób wykonania:
Do garnka nalej litr wody i wsyp do niego umytą fasolkę, dodaj resztę składników i jedną łyżeczkę soli. Gotuj zupę na średnim ogniu pod przykryciem, tak aby intensywnie się gotowała, ale nie kipiała, ok. 50-60 minut. Woda w garnku będzie się stopniowo wygotowywać, więc postaraj się ją uzupełniać. Dhal jest gotowy, gdy fasolka się rozgotuje.
Jeżeli chcesz skrócić czas gotowania, namocz fasolkę poprzedniego wieczoru w 1/2 litra zimnej wody. Wtedy dhal ugotuje się w 25-30 minut.

Prawdę mówiąc prawie nigdy nie dodaję masła, bo zazwyczaj go nie mam. Gotowałam już tę zupę na oba sposoby - i z namaczaniem fasolki na noc, i bez namaczania. Zawsze wychodzi smaczna, mocno pikantna i rozgrzewająca; i gęsta, chyba że przesadzę z uzupełnieniem wody jak dziś...gorąco polecam!

czwartek, 10 stycznia 2013

Moja kolekcja kubków :)

Przemknął kiedyś przez blogi tag na ten temat - "Pokaż mi swój kubek" czy jakoś tak. Uwielbiam kubki, więc pokażę dziś większość moich ulubionych. Szklanki są wyjątkowo bezpłciowe i mogłyby dla mnie nie istnieć, kubki mają charakter. W czasie moich pierwszych zagranicznych wyjazdów z każdego przywoziłam co najmniej jeden kubek na pamiątkę, potem mi przeszło - o ile dobrze pamiętam, w Egipcie nie mogłam znaleźć nic godnego uwagi, a potem stwierdziłam, że mam już za duży zbiór, nie mam miejsca w kuchni i czas się opanować.


Ta dwójka pochodzi z promocji w Yves Rocher - świątecznej i walentynkowej.


Te dostałam od dystrybutora Biovitalu - wersja zimowa i wiosenna.


Dwa pierwsze to pamiątki z Irlandii - byłam tam kilka razy i koniecznie muszę wrócić! Środkowy pochodzi z mojej pierwszej podróży do tego kraju - z przeciwnej strony niestety popękał, trzymam go z sentymentu, bo nie nadaje się do użytku. Trzeci dostałam od koleżanki, która mieszka w Szkocji.


Tutaj pamiątka z Cypru. Obok klasyczny kubek Nescafe, po który sięgam, gdy mam ochotę na mniejszą ilość napoju :)


Obydwa z Amsterdamu - pierwszy z muzeum van Gogha (Kruki nad łanem zboża), drugi reklamuje coffeeshopy.


Ciężko uwierzyć, ale te ślicznotki są z Belfastu :). Przypuszczalnie pamiątkowych kubków w ogóle nie było, bo inaczej bym je kupiła. Belfast był miejscem raczej słabo nastawionym na turystów; zobaczyłam te kubki w oknie jakiejś artystycznej galerii i od razu się zakochałam. Widać, że nadgryzł już je ząb czasu, ale nie zamierzam ich odsyłać na kubkową emeryturę.

 

Te dostałam w prezencie - mój znak Zodiaku i mój zawód (spolszczona wersja kubków z zawodami pojawiła się dużo później w Empikach).


To jeden z najpiękniejszych kubków, jakie widziałam - zresztą mam słabość do aniołów. Również dostałam w prezencie. Jest bardzo wysoki, więc nie używam go do picia - trzymam w nim różne drobiazgi.


A to nowość w mojej kubkowej gromadce - dodatek promocyjny do likieru Baileys. Zobaczyłam ten zestaw i nie powstrzymałam się przed kupnem - kto wie, może to koniec mojej kubkowej ascezy i zacznę powiększać kolekcję :)?

niedziela, 6 stycznia 2013

Grudniowe zużycia/zakupy

Pracuję nad ograniczeniem swojej skłonności do tworzenia niebotycznych kosmetycznych zapasów, ale znowu mi nie wyszło - udział w tym miały Dzień Darmowej Dostawy, wycieczka do Edynburga i moja słaba silna wola. Cóż, pozostaje mi jedynie bardziej się skoncentrować nad doskonaleniem własnej osoby - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w styczniu kupię tylko zmywacz do paznokci :). W dziedzinie zużywania też mam nad czym popracować - naprawdę muszę przestać porzucać końcówki kosmetyków sięgając po nowości; to bezsensowne i niepotrzebne, w dodatku liczne ponapoczynane opakowania zajmują stanowczo zbyt dużo miejsca i generują bałagan. Słowem, muszę znów poczytać trochę blogów ludzi dążących do minimalizmu...
Tymczasem mój raport zużyć:


Powyżej opakowania porzucone w Edynburgu:
- Alverde żel pod prysznic pigwa i jeżyna - wielkie tak, bardzo polubiłam żele tej marki i kupię kolejne przy najbliższej okazji.
- Original Source żel pod prysznic pomarańcza i imbir - owszem, podzielam pogląd większości blogerek, że te żele pachną słabo, niemniej jednak lubię je i nie przestaną mnie kusić kolejne zapachy - co zresztą udowadniam w części zakupowej.
- La Roche Posay Lipikar AP balsam do ciała - świetny natłuszczacz idealny na zimę, tworzy porządną warstwę ochronną na przesuszonej skórze.
- Bioderma Sensibio H2O płyn micelarny - jedna z wielu zużytych już przeze mnie butelek; uwielbiam i chyba będę wracać, chociaż dla odmiany znalazłam godnego zastępcę, do obejrzenia w części zakupowej.
- Facelle Sensitive płyn do higieny intymnej - mój hit i wyjazdowy niezbędnik. W domu najczęściej myję nim włosy (i wyjątkowo dobrze im to robi), w hotelu - wszystkie części ciała i dodatkowo służy mi do prania. Muszę kupić kilka sztuk w czasie promocji :).
W hotelu szczęśliwie miałam wannę, więc była to okazja do zużycia kąpielowych produktów z aromatella.pl. Rozpuszczeniu uległy: nawilżająca muffinka Leniwa Lawenda, musująca kula Fiołek Parmeński, kremowa kuleczka Pani Marmolada, kremowa babeczka Kwiat Neroli. Ogólne wrażenia pozytywne, chociaż te rozmaite strzępki suszonych kwiatów ładnie wyglądają na produktach, a pływając w wannie tylko przeszkadzają i czasem ciężko je spłukać :).


A to już zużycia domowe:
- Babydream für Mama Wohlfül-Bad - balsam do kąpieli, głównie służył mi jako szampon o ślicznym zapachu. Bardzo trudno go kupić, a ponieważ lepiej moim włosom robi wspomniany wyżej Facelle, nie będę już tak maniakalnie poszukiwać tej różowej butelki - szczęśliwie mam jeszcze jedną w zapasie.
Babydream Kopf-bis-Fuß żel do mycia ciała - ulubiony do mycia dłoni, muszę zaopatrzyć się w kilka sztuk w czasie promocji cenowej.
- Palmolive żel pod prysznic drzewo sandałowe + imbir - ta wersja zapachowa niezbyt przypadła mi do gustu.
- Oleofarm olej lniany - nie udało mi się go wypić przed upłynięciem daty ważności, używałam później do olejowania włosów i maseczek na dłonie - z dużym sukcesem.


tonik Beauty Without Cruelty - świetny produkt w niewysokiej cenie.
- Eris Pharmaceris H szampon wzmacniający - stosowałam raz w tygodniu do mocniejszego oczyszczenia włosów; ładnie pachnie i generalnie byłam zadowolona, ale to chyba od niego swędziała mnie czasem skóra głowy.
- Fruttini mgiełka do ciała brzoskwinia i gruszka - nie polecam, zapach straszliwie sztuczny.

Czas na raport zakupowy - jak pisałam na początku, znów nieźle zaszalałam...


- Original Source zimowa limitka żeli pod prysznic: śliwka i syrop klonowy oraz pomarańcza i lukrecja - bardziej podoba mi się zapach tego drugiego, jest cudownie słodki.
- Lilibe chusteczki nawilżane - kupiłam w przedwyjazdowym amoku i w końcu stwierdziłam, że ich nie wezmę, bo wystarczy mi końcówka Sensibio; chyba przetestuję do demakijażu w domu, nie czekając na kolejny urlop.


Tu zaczyna się żniwo DDD:
- Bandi AHA+PHA krem z kwasem migdałowym i polihydroksykwasami - to będzie moje drugie opakowanie, do kwaszenia latem.
- SesDerma - Retises 0,05% Eye Contour Cream - aktywny krem regenerujący okolice oczu
- gratisowy upominek od sklepu, w którym kupiłam Retises - musująca gwiazdka do kąpieli. Teraz pozostaje mi tylko znów dorwać wannę...
- Bandi krem z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym.


SO' BIO etic żel pod prysznic Madagaskar - Ylang Ylang Monoi-Tiare
- SO' BIO etic suchy olejek do ciała - wstępne testy bardzo pozytywne. Szkoda tylko, że nie ma atomizera.
SO' BIO etic kojąca woda micelarna do demakijażu z nagietkiem - zastępca Sensibio, absolutna rewelacja!


Tym zdjęciem kończę raportować zakupy z DDD:
- Born to Bio żel pod prysznic fiołek - od dawna kusiły mnie urocze butelki tych żeli :)
Bentley Organic żel pod prysznic z cynamonem, słodką pomarańczą i goździkami
- kostki do masażu Bomb Cosmetics z masła kakaowego: Czekoladowa Terapia, Siódme Niebo i Aksamitna Truskawka.


A tu szkockie zakupy, te z powyższego zdjęcia ustrzelone za pół ceny każdy:
Original Source żel pod prysznic pomarańcza i cynamon
- Batiste suchy szampon - w pierwszych testach wypadł niestety nienajlepiej, ale muszę jeszcze potrenować aplikację.
- Lush żel pod prysznic Snow Fairy
- V05 odżywka do włosów Gloss Me Smoothly.

 

- Lush maseczka oczyszczająca Mask of Magnaminty - moja ukochana, niestety była dostępna tylko w mniejszym słoiczku.
- dlatego dokupiłam Lush maseczkę Oatifix
- i kupiony na lotnisku podkład MAC Pro Longwear - to moje drugie opakowanie, a kupno tego samego podkładu po raz kolejny to u mnie najwyższa forma uznania; wciąż będę szukać ideału, ale ten super stapia się z moją skórą i dobrze kryje, niestety po paru godzinach zaczyna "znikać".


I tradycyjnie na zakończenie coś dla lakieromaniaczek:
- Models Own Freak Out!
- Zoya Blaze i Aurora
- China Glaze Water You Waiting For, It’s a Trap-eze, Glistening Snow.

środa, 2 stycznia 2013

Edynburg w zdjęciach

Halo, wróciłam - zakochana w Szkocji i z niezłomnym postanowieniem powrotu, bo raptem widziałam trochę Edynburga, a to stanowczo za mało. Przez te sześć dni połaziłam trochę po mieście (i po sklepach, akurat w czasie wyprzedaży :)), zwiedziłam National Museum of Scotland, poszłam na wzgórze Calton, do portu, na zamek oczywiście (kocham zamki) i ostatniego dnia - do parku Holyrood włącznie z wdrapaniem się na wygasły wulkan Arthur's Seat (raptem 251 m n.p.m., ale zrobiłam tego dnia prawie 15 km, a ze szczytu o mało mnie nie zwiało :); na szczęście nie padało akurat przez te parę godzin).
Trochę fotek - zamek z bliska:


Widok z Dublin Street:


Na jarmarku świątecznym byłam, grzany cydr piłam :)


Fragment Water of Leith Walkway - ścieżki spacerowo-rowerowej wzdłuż rzeki. Całkowita długość to 12 i 3/4 mili i chętnie kiedyś bym ją przeszła w całości:


Portowy klimat:


Widok na zamek z dachu National Museum of Scotland:


Widok z Calton Hill:


Widok z Calton Hill na Arthur's Seat:


To już w parku Holyrood - kaplica św. Antoniego:


Widok z parku na szkocki parlament i Calton Hill:


I na koniec pejzażyk również z parku:


Zakupowo - udało mi się kupić trochę ciuchów, głównie z wyprzedaży. Parę kosmetyków (zbytnio nie mogłam szaleć z powodu zbyt dużych zapasów), większość za pół ceny (uwielbiam brytyjskie drogerie za takie promocje). I tylko jeden lakier, z czego jestem cholernie dumna :D